Geoblog.pl    PodrozeLukasza    Podróże    LADAKH - Łukasz w krainie przełęczy    Keylong - Manali - Shimla - New Delhi
Zwiń mapę
2012
30
sie

Keylong - Manali - Shimla - New Delhi

 
Indie
Indie, New Delhi
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 6679 km
 
Rano wyruszamy z Keylong na poszukiwanie trasportu do Manali. Liczyliśmy na podróż busikiem lub jeepem (tzw. shared-taxi), ale oprócz nas nie ma więcej chętnych na podróż w tym kierunku. Idziemy więc na dworzec autobusowy, gdzie kupuję ostatnie trzy bilety, dostajemy najgorsze miejsca w ostatnim rzędzie – mało jest miejsca na nogi, a do tego trzęsie niemiłosiernie. Ale cóż robić… Wyruszamy z godzinnym opóźnieniem, a potem znów tracimy mnóstwo czasu bo po kilku kilomentrach trzeba się przesiąść do innego autobusu. Pełno tu ludzi przewożących paczki, pakunki, wszelkiego rodzaju towary. Przejście tarasują worki ze strąkami zielonego groszku. Stale podskakujemy na wybojach, trzeba mocno się trzymać i stale uważać. Łukasz dziwi się, że jedziemy „skaczącym autobusem” ale dobrze się trzyma. W przeciwieństwie do innych pasażerów, którzy wymiotują przez okno. Serce zamiera mi na chwilę, gdy widzę jak koła autobusu osuwają się z drogi na sypkim gruncie podczas wymijania innego pojazdu. Ale udało się, jedziemy dalej. Słynną przełęcz Rothang La mijamy we mgle. Ma ona złą sławę bo droga tam stale się psuje i osuwa. Nie wszystkie pojazdy radzą sobie z jazdą w głębokim błocie, na drodze tworzą się korki. Drogę tarasuje nam też wielkie stado kóz i owiec, które schodzą z pastwiska. Do tego jeszcze trwają roboty drogowe, spychacze i koparki non-stop poprawiają stan nawierzchni, żeby była przejezdna. Wielką sensację budzi paralotniarz, którego obserwują z ożywieniem wszyscy pasażerowie autobusu. Wreszcie w dole pojawia się Manali i choć miasto wydaje się na wyciągnięcie ręki, dojazd tam zajmuje nam jeszcze kilka godzin. Cała podróż zajęła ponad 7 godzin.

W Manali nie mamy zbyt wiele czasu na zwiedzanie. Wieczorem spacerujemy po deptaku w okolicach dworca autobusowego i po dzielnicy tybetańskiej. Specjalnie nas nie zachwyca, zastanawiam się dlaczego ściąga tu tak wielu turystów. Na pewno jest dobra baza wypadowa do wycieczek w góry ale samo Manali nie jest specjalnie ciekawym miejscem. Następnego dnia wyruszamy autobusem (de luxe, bez klimatyzacji) w drogę do Manali. Podróż miała trwać od 8 do 10 godzin, zakładałam wariant optymistyczny ale było wręcz przeciwnie, do Shimli dotarliśmy już o zmroku, po 10,5 godzinach jazdy. Po drodze był korek, wypadek, postój w zakładzie, gdzie pompowano nam koło. Na obiad zatrzymaliśmy się w wyjątkowo podłej knajpce. Dla Łukasza zamówiłam zupkę chińską bo wydała mi się daniem bezpiecznym, tylko zalewa się wrzątkiem. Ale nawet to danie okazało się ryzykowne – w czasie podróży Łukasz je zwrócił, oczywiście nie przez okno tylko cały obiad znalazł się na jego ubraniu. Dobrze, że w Manali udało mi się uzupełnić zapas chusteczek nawilżonych (musiałam w tym celu odwiedzić kilka aptek), bardzo się przydały, żeby opanować katastrofę. W Shimli zatrzymujemy się w hotelu Classic, po szyldzie widać, że lata jego świetności już dawno minęły. Ale samo miasto jest urocze, taki górski kurort, coś jak nasza Krynica czy Zakopane. W nocy fantastycznie wygląda, mieniąc się tysiącami świateł. Wieczorem spacerujemy po deptaku, odwiedzamy księgarnię, nie możemy się zdecydować na wybór restauracji – wreszcie jest z czego wybierać. Zamawiam zestaw dań z południowych Indii – oczywiście bardzo pikantne, dużo nowych dla mnie dań.

Niestety następnego dnia musimy jechać dalej – ogromnie żałuję, bo z przyjemnością zostałabym tu dłużej. Wszystkie atrakcje, zabytki i świątynie zwiedziliśmy będąc w Shimli w 2003 roku ale tym razem chętnie po prostu powłóczyłabym się po mieście. Tym razem brakuje nam właśnie tego jednego dnia odpoczynku, kalendarz jest nieubłagany, a chcemy jeszcze raz odwiedzić Jhamę i Lumo w Dolanji. Łukasz jest od rana bardzo przejęty bo jedziemy kolejką górską, tym razem na odcinku Shimla-Solan. Znowu wypatruje tuneli, wiaduktów, przez całą drogę wygląda przez okno, jest zachwycony. Kolej to jest to, co uwielbia najbardziej. Podróż do Solan trwa ponad 3,5 godziny choć nie jest to daleki odcinek, po prostu ta kolejka jedzie bardzo, bardzo wolno. Nie mamy pozwolenia, aby po raz kolejny nocować w Dolanji, zatrzymujemy się więc w hotelu w Solan. Po szybkim obiedzie i wymianie pieniędzy jedziemy motorikszą do Dolanji. Tej opcji specjalnie nie polecam – motorikszsa zdecydowanie bardziej nadaje się do jazdy po mieście, poza miastem strasznie się w niej kurzy. Ale dojeżdżamy sprawnie, od razu po przyjeździe maszerujemy do Bon Children’s Home. Uczennice już nas rozpoznały, informują Jhamę i Lumo, które wychodzą na nasze powitanie. Odwiedzamy jeszcze koordynatora sponsoringu, żeby mu podziękować za dotychczasową pomoc. Phuntsok mówi, że w tym roku Lumo będzie mogła pojechać do rodziny na wakacje, jeśli oczywiście ktoś będzie mógł po nią przyjechać i potem ją odwieźć do szkoły. Problemem są nie tylko pieniądze ale również to, że ona pochodzi z rolniczej rodziny, wszyscy są zajęci pracą na polu, ciężko się oderwać na kilka dni. Phuntsok podchodzi do tego ostrożnie - ze starszymi dziećmi jest często ten problem, że wiele z nich nie wraca do szkoły po odwiedzinach rodziny. Zostają, żeby pracować w domu, opiekować się młodszym rodzeństwem, czy po prostu wcześnie wyjść za mąż. Deklarujemy, że jeśli to tylko problem z finansami, postaramy się pomóc. Jhama i Lumo są zaskoczone naszą wizytą ale już bardziej ośmielone. Jhama zabiera nas do swojego pokoju - dużej sali, w której śpi 50 uczennic. Rozmowa przychodzi z trudem (znowu bariera językowa) ale dziewczynki pokazują nam swoje albumy ze zdjęciami, przedstawiają koleżanki. Przed kolacją przychodzi pora pożegnania.

Nie jest łatwo wydostać się rano z Solan. Autobus miał być o 7:00 (dotarliśmy na dworzec już o 6:40), ale nie przyjeżdża. Każdy z obsługi mówi co innego. Nic pewnego nie wiadomo. W końcu jest – rozklekotany gruchot ale śmiga całkiem szybko. Chwilami wręcz zbyt szybko, gdy kierowca wyprzedza na zakrętach przy mgle gęstej jak mleko, głośno za to trąbiąc klaksonem. O 10:50 jesteśmy na dworcu w Chandighar, akurat w porę, aby zdążyć na odjazd autobusu do New Delhi o 11:00. Tym razem jest to klimatyzowane volvo de luxe, dużo miejsca, wygodne fotele, w tych warunkach podróż mija nie wiadomo kiedy. Do New Delhi docieramy po południu – skupiamy się na znalezieniu hoteliku (zatrzymujemy się w New Peace House) i zwiedzeniu dzielnicy tybetańskiej. Na to, żeby zwiedzać zabytki nie ma czasu ani sił. Musimy się wcześnie położyć spać bo w środku nocy czeka nas pobudka. O 2 nad ranem jedziemy na lotnisko. Tak jak powitaliśmy miasto nad ranem, tak teraz wylatujemy o świcie. Po drodze mijamy słonia, który dostojnie maszeruje ulicą. Odprawa na lotnisku przebiega całkiem sprawnie, a sama podróz Turkish Airlines jest bardzo przyjemna.

I tak minął miesiąc w podróży. Tyle jeszcze zostało do zobaczenia – zarówno w Ladakhu, jak i sąsiednich górach Zanskaru, marzy nam się też podróż do Kaszmiru. I Amritsar wreszcie trzeba by zobaczyć. Pytanie więc nie brzmi, czy kiedyś tam wrócimy, tylko kiedy. Mam nadzieję, że nie będziemy czekać kolejnych 10 lat.






 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (10)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
zwiedzili 4.5% świata (9 państw)
Zasoby: 95 wpisów95 13 komentarzy13 2491 zdjęć2491 0 plików multimedialnych0